Archiwa tagu: Marcin Stańczuk

Jak choinka przyszła do Polski?

O historii choinki w Polsce i nie tylko opowiada etnolog Marcin Stańczuk z Muzeum Wsi Radomskiej

Choinki to jest zwyczaj, który pojawił się u nas w XIX-XX wieku – mówię ogólnie o ziemiach polskich, bo to zależnie od regionu, jakby ta recepcja tego zwyczaju zachodziła różnie. Zwyczaj pochodził z Niemiec i najpierw zakorzenił się w miastach polskich, później pojawił się w dworach i w pałacach, no i wreszcie zawitał pod tą chłopską strzechę – wszedł od zachodu na wschód, dlatego w niektórych regionach dopiero w XX wieku można było oglądać choinki na Święta Bożego Narodzenia.

W radomskiem ten obyczaj pojawił się na początku XX wieku. Jeśli się rozmawia jeszcze ze starszymi mieszkańcami naszego regionu, to oni pamiętają, że przed II wojną światową, w latach 20. i 30. choinka już na wsi była. Natomiast nie jest to jedyny element zielony roślinny, jeśli chodzi właśnie o ten przystrój bożonarodzeniowy, ponieważ do pułapu, do belek stropowych, jak również na ściany przybijano gałązki wiecznie zielonych gatunków drzew, czyli np. świerk, jodła albo sosna.

Fot. Pixabay

Tradycja i zwyczaje związane z kolędowaniem

Etnolog Muzeum Wsi Radomskiej Marcin Stańczuk opowiada o tradycji kolędowania kolędników w czasie Świąt Bożego Narodzenia

Jeśli chodzi o zwyczaje radomskie, nie możemy zapominać o kolędnikach. Kolędowanie dzieliło się na takie trzy główne grupy – po pierwsze były to grupy tzw. Herodów, które chodziły po chaach i u każdego gospodarza, gdzie zostali zaproszenia, taka grupa inscenizowała wydarzenia z życia Jezusa, polegające na tym, że wspominano i inscenizowano próbę zgładzenia małego Jezuska przez Heroda. Jego decyzję rozwijało się tak, że finalnie ten Herod był karany za swój niecny plan i śmierć ścinała mu głowę. 

Inna grupa to były jasełka, związane również z życiem Jezusa, ale były jeszcze takie grupy szczodracarzy – to byli zwykle młodzi chłopcy mający po kilka, kilkanaście lat i oni chodzili około święta Trzech Króli po Nowym Roku i śpiewali kolędy zwane szczodrówkami, gdzie życzyli wszystkiego dobrego i dopominali się szczodraków, czyli takich wypieków w różnych kształtach – jakichś ósemek, kogutów, esownic, też jakieś takie ludzkie postaci te ciasteczka miały, no i tym gospodarze się odwzajemniali, zatem dar dobrego słowa, który miał przynieść pomyślność w gospodarstwie i szczęście dla całej rodziny.

Wizyta kolędników zawsze była dużym wydarzeniem w zagrodzie. Oni najpierw stawali pod oknem, wykonywali taką przyśpiewkę, która była wstępem do dalszego kolędowania, wychodził do nich gospodarz czy też właściciel domu, który miał za zadanie zaprosić wszystkich do środka i tam odbywało się główne kolędowanie, za które kolędnicy odbierali datki, najczęściej w naturze, czyli w postaci jakichś kiełbas, osełki masła, kawałka ciasta, miarki zboża albo też drobnych datków finansowych.

Trzeba mieć na uwadze, że powstawał wtedy w chałupie taki radosny hałas, bo często w tych korowodach był diabeł z jakimiś widłami i próbował ukłuć takimi widłami zwykle panny na wydaniu albo dzieciaki czy kobietę, jeśli dzieci nie było. Pojawiał się pisk, radość, śmiech, hałas przewracanych sprzętów domowych, zwykle właśnie z radością oczekiwaną i przyjmowano tych kolędników, ale jeśli zdarzyło się, że z jakichś powodów, może z biedy lub jeśli nie chcieli ich wpuścić, bo jakiś kolędnik był z gospodarzem pokłócony, to nie wpuszczano tej grupy. Kolędnicy odwzajemniali się złym słowem, mówiąc na przykład, że gospodarz pójdzie do piekła albo, że jest skąpy. Bo była taka duża potwarz dla tych gospodarzy i raczej starano się 

jak hałas przewracanych sprzętów domowych zwykle właśnie z radością oczekiwaną i przyjmowano tych kolędników ale jeśli Zdarzyło się że z jakichś powodów yyy może z biedy czy Jeśli na przykład nie chcieli ich wpuścić bo jakiś kolędnik był z gospodarzem pokłócony Nie wpuszczano właśnie tej grupy No to kolędnicy odwzajemniali się złym słowem no mówiąc na przykład że właśnie gospodarz pójdzie do piekła albo że jest skąpy No to była taka duża potwarz dla dla tych gospodarzy i raczej starano się unikać takich sytuacji.

Fot. Depositphotos

Podłaźniczka, młodsza siostra choinki

Czym była podłaźniczka opowiada Marcin Stańczuk etnolog w Muzeum Wsi Radomskiej

Choinka miała swoją poprzedniczkę w postaci tak zwanej podłaźniczki, od wyrazu podłazić czyli życzyć komuś szczęścia. Podłaźnikami nazywano też kolędników, którzy przychodzili do chałup śpiewając kolędy, czyli przekazując ten dar dobrego słowa. Życzenia, które według chłopów, miały dużą moc, ponieważ słowo mówione po prostu mogło spowodować jakiś skutek w przyszłości, dobre czy złe słowo, zarówno życzenie, jak też błogosławieństwo, a z drugiej strony przekleństwo.

Podłaźniczka był to czubek drzewa szpilkowego, albo też kilka gałązek związanych i zawieszanych czubkiem do dołu na środku powały przy suficie, przy belce stropowej. Ubierana była ta, czy te gałęzie wiszące, dość skromnie na przykład w rajskie jabłuszka, w orzechy, czasami owijane w złotko, w sreberko, także w światy, czyli takie figury przestrzenne, robione z wyciętego opłatka, którego kawałki zwilżano śliną i przyklejano do siebie, spektrum tych ozdób nie było szerokie, więc jak ta choinka się pojawiła już na Święta Bożego Narodzenia na wsiach to ona też nie od początku stała na ziemi, tak jak my to znamy z czasów współczesnych, ponieważ starano się pokazać ją w takiej formie przejściowej, w taki sposób, że początkowo zawieszano ją czubkiem do dołu tak jak tą podłaźniczkę, później odwrócono ją o 180 stopni zawieszając ją czubkiem do powały, także ona po prostu tak wisiała u sufitu.

Później natomiast stawiano ją na stole, a dopiero na samym końcu zaczęto stawiać ją na ziemi i to jeszcze z tym zastrzeżeniem, że ona musi swoim czubkiem w zasadzie sięgać sufitu, to ma takie dość głębokie jakby uwarunkowania w symbolice w wierzeniach, ponieważ choinka jest odpowiednikiem takiego mitycznego drzewa życia, drzewa świata, które według wierzeń rosło pośrodku ziemi i swoim czubkiem miało dosięgać nieba, w zasadzie podpierało tę kopułę niebios, gdyby to drzewo stanowiące taką podporę świata taki słup zawaliło się kiedyś, to byłoby to równoznaczne z kosmiczną katastrofą i końcem świata. Już nic świata, by wtedy nie uratowało, ponieważ wierzono, że ta kopuła niebios jest, albo z żelaza, albo z kamienia, więc to wszystko runęło by na ziemię i zniszczyło wszelkie życie.

Skąd się wzięły potrawy wigilijne

O potrawach wigilijnych opowiada Marcin Stańczuk etnolog w Muzeum Wsi Radomskiej: 

Jeśli chodzi o potrawy wigilijne to mieszkańcy wsi mieli na uwadze, żeby na stole czy na ławie, przy której wcześniej też spożywano posiłki zanim, te stoły się upowszechniły, w tej funkcji powiedzmy takiej bardziej użytkowej jak w czasach obecnych,  to należało zgromadzić wszystko to co zebrano w trakcie roku z różnych środowisk, czyli z lasu, z łąki, z pola, co złowiono w wodach okolicznych, co zebrano z ogródka, z sadu, to musiała być taka biesiada na bogato.

Odzwierciedleniem tego była ilość potraw na stole, mogło to być maksymalnie 12 potraw, ale jeżeli była rodzina mniej zamożna, bardziej biedna to było tych potraw na przykład pięć. Symbolika tych liczb, tych potraw, też jest nieprzypadkowa, ponieważ jeżeli była cyfra nieparzysta to wtedy można było powiedzieć, że gospodarze mają nadzieję, że w przyszłości, w przyszłym roku, będzie tych potraw więcej, a jeżeli była parzysta to parzystość zawsze obrazowała taką pełnię, coś co się nie zmienia, w tym kontekście nie zmieni się na gorsze, więc jadano ryby, a karpie weszły później w PRL-u zrobiły swoją karierę, natomiast wcześniej to były przede wszystkim śledzie.

Jadano kluski z makiem, grzyby w różnej postaci, mogły być na przykład podsmażone z cebulką, albo cebulka z olejem. Jeśli chodzi o warzywa były to pierogi kapustą i z grzybami, oczywiście olej tłoczony z adwentu, przede wszystkim lniany, ale mógł być też rzepakowy czy konopny. Z tych makuchów tak zwanych, które były uzyskiwane po tym tłoczeniu olejarz karmił swoje zwierzęta hodowlane, bo to też często było zapłatą za wytłoczenie tego oleju, dlatego też zdarzało się często, że ten olejarz miał najładniejsze zwierzęta domowe we wsi, bo po prostu one były dobrze skarmione, ta pasza była kaloryczna, więc miał najgrubsze potem świnie we wsi.

Oczywiście był to kompot z suszonych owoców tak jak dzisiaj też kultywujemy ten zwyczaj. Kapusta z grochem też musiała być obok ziemniaków, to było podstawowe pożywienie robione na różne sposoby na dawnej wsi. Można też o opłatku oczywiście wspomnieć, który był roznoszony tak jak i jeszcze się to przecież kultywuje przed świętami oraz chleb był takim symbolem dostatku, bogactwa i życia.

To co udało się chłopom zebrać, zgromadzić w ciągu roku, wszelkie plony, wszelkie dary tej natury to musiało pojawić się na tym stole, to była też taka forma zaklęcia rzeczywistości w przyszłym roku, żeby te potrawy też pojawiły się na stole także w najbliższym czasie w przyszłości.

Symbolika białego obrusu i stołu

Marcin Stańczuk, etnolog w Muzeum Wsi Radomskiej opowiada o symbolice białego obrusu oraz użytkowaniu stołu w okresie świąt Bożego Narodzenia

Biały obrus też ma swoje takie konotacje głęboko mitologiczne sięgające do tej mitologii ludowej, ponieważ jak wierzono na początku świata, po stworzeniu przez Boga  ziemia była tak zwaną bielawą, czyli miała biały albo przezroczysty kolor dlatego, że była jeszcze czysta, niezabrudzona przez ludzi, przez zwierzęta, nie była też pokryta krwią poprzez przelewaną krew w czasie wojen, a dopiero później zczerniała, więc ten obrus też odpowiada jak gdyby tej pierwotnej ziemi, no i jeszcze dochodzi do tego symbolika stołu, który na wsiach pojawił się bardzo późno w XIX  czy XX nawet wieku, a jak już się pojawił to nie był użytkowany tak jak obecnie, tylko w zasadzie wykorzystywano go też w czasie świątecznym. Nie jedzono przy stole, nie użytkowano go w taki poprzedni sposób, tylko właśnie spożywano na nim jakieś obrzędowe uczty, a na co dzień stała na nim pasyjka czy krzyż bądź figurka Matki Boskiej, z tym całym przystrojem, takim ozdobnym, w postaci jakichś jakiejś rózgi czy bibułowych kwiatów we flakonikach. Ta stojąca choinka, na tym stole zasłanym białym obrusem, przypominała ten mit właśnie o tej pierwotnej białej ziemi i drzewie życia sięgającym do nieba.

Foto. depositphotos.pl

Maszkary i tańce do upadłego, czyli karnawał po staropolsku

Karnawał wielkimi krokami zmierza ku końcowi, ale zanim przyjdzie kres na hulanki i swawole, warto poznać historię staropolskich zapustów i związanych z nimi zwyczajów. Jak się okazuje, nasi przodkowie nie zawsze byli wstrzemięźliwi. Sekrety zdradza Marcin Stańczuk – etnolog z Muzeum Wsi Radomskiej

Zapusty to staropolska nazwa karnawału. Jest to okres, który trwa od Nowego Roku lub od święta Trzech Króli do Wielkiego Postu. Najważniejszą częścią zapustów były ostatki inaczej nazywane mięsopustem od „pożegnania mięsa”, opowiadał Marcin Stańczuk. Zwano je również kusymi dniami albo kusakami – m.in. w Jedlni, gdzie kusakom po dziś dzień towarzyszy tradycja „ścięcia śmierci”.

W dawnych czasach podczas ostatków na terenie Ziemi Radomskiej można było spotkać maszkary zapustne. Byli to przebierańcy, którzy wówczas upodobniali się do Cyganów, Żydów, żebraków, zwierząt, ale również mieszczan parających się różnymi zawodami. Ideą przebieranek była prezentacja ludzi i postaci pochodzących spoza warstwy chłopskiej, tłumaczył Marcin Stańczuk. Maszkary zapustne symbolizowały duchu przodków – bardzo ważne istoty wpływające na urodzaj flory i fauny.

Przebierańcy tańczyli w domach i odwiedzali inne gospodarstwa. Bawiono się również w karczmach – tam zbierali się mężczyźni i kobiety, którzy także nie stronili od alkoholu. Hulanki trwały do białego rana, a zapustom towarzyszyły zwyczaje związane ze stanem matrymonialnym i płodnością. Panienkom i kawalerom przypinano pniaki, które trzeba było zaciągnąć do gospody. W domach lano na pnie wodę dopóki, dopóty gospodarz nie odkupił się sutym poczęstunkiem.

W majątkach ziemskich również obchodzono karnawał, ale mniej hucznie. W czasie zapustów organizowano polowania oraz bale, na których gromadziły się różne rody z okolicy. W nich również głównie brały udział rodziny mające dzieci na wydaniu, opisywał Marcin Stańczuk.

Kulminacyjnym punktem zapustów były trzy ostanie dni zwane kusymi, diabelskimi lub mięsopustnymi, w tym najważniejszy dzień, czyli „kusy wtorek”. Był to czas tuż przed Wielkim Postem, więc nasi przodkowie bawili się do upadłego w domach i karczmach, by wykorzystać ostanie chwile dozwolonych hulanek. Co się wówczas działo? Jak na diabelskie dni przystało – czort jeden wie.

Więcej informacji na temat zapustów i „ścięcia śmierci” w Jedlińsku znajdziesz tutaj